Czy AI zastąpi tłumaczy?

Czy AI zastąpi tłumaczy?

Jan Kinal: [00:00:00] Cześć! Witam Was na kolejnej rozmowie z cyklu „Zrozumieć AI”. Dziś moim gościem jest Łukasz Gładkowski, tłumacz z 20-letnim stażem. Cześć Łukasz! Dzisiaj porozmawiamy o pracy tłumacza. Jak wygląda? Jak będzie wyglądała praca tłumacza w kontekście rozwoju sztucznej inteligencji? Ale zanim przejdziemy do tego clickbaitowego tytułu, czyli „czy sztuczna inteligencja zabierze pracę tłumaczom”, zacznijmy od podstaw, żeby naświetlić to naszym widzom.

Łukasz, Twoje doświadczenie… Przyznam szczerze, tak jak już rozmawialiśmy wcześniej na offie, że tak naprawdę myślę, że każdy z nas, oglądających tutaj, miał styczność z Twoją pracą pośrednio. Pracowałeś przy takich grach jak „Diablo” i „Age of Empires”. Zwłaszcza ta druga gra wiąże się dla mnie z wieloma pozytywnymi wspomnieniami. Pracowałeś również przy takich serialach jak „Lost” (Zagubieni), który był pierwszym tego typu serialem, z którym miałem styczność, oraz przy „Chaos”. No i „Moda na sukces” – myślę, że każdy miał z nią styczność, czy to oglądając zaangażowanie, czy bardziej pasywnie podczas wizyt u babci. Jak mówiłem, każdy z nas miał styczność z Twoją pracą.

Jesteś w branży od 20 lat. Jakbyś mógł nam opowiedzieć, jak zacząłeś? Bo wspomniałem, że masz już spore 20-letnie doświadczenie w branży i pracowałeś przy legendarnych tytułach. Dlaczego w ogóle zostałeś tłumaczem? Jak to wyglądało kiedyś, gdy zaczynałeś, i dlaczego zdecydowałeś się na tę ścieżkę kariery? Wiesz co, teraz branża wygląda zupełnie inaczej. Jest nasycona, tłumaczy jest dużo.

Łukasz Gładkowski: [00:02:00] Bycie tłumaczem jest w gruncie rzeczy prostsze niż kiedyś, ponieważ mamy dostęp do wszelkich narzędzi, których tłumacze kiedyś nie mieli. Po drugie, praca jest łatwiejsza, ponieważ nie musisz siedzieć w biurze, tylko możesz pracować spokojnie w domu. Za moich czasów… Nie chcę brzmieć jak staruszek, bo nie jestem aż tak stary, ale za moich czasów wyglądało to tak, że dostałem się do tej branży totalnie przypadkiem.

Kiedyś ludzie, a zresztą to było widać po jakości niektórych tłumaczeń, i do dziś to widać, wielu tłumaczy było z łapanki. Ktoś czegoś potrzebował, ktoś inny miał tłumacza, który się wysypał, zachorował, wyjechał, czy coś innego się stało. Potrzebny był człowiek, który zrobi coś na szybko. A w tej branży zawsze terminy są na wczoraj albo przedwczoraj.

Znajomy miał studio nagraniowe, właściwie znajomy znajomego, i dostał zlecenie, które potrzebował na wczoraj. Ten znajomy znajomego powiedział, że jest taki chłopak, który ogarnia angielski, więc pewnie ci to napisze. No i napisałem. 20 lat później jestem w tym miejscu, w którym jestem. Rozkręciło się to dość szybko, bo to były te czasy, kiedy wchodziły nowe seriale. Kariera potoczyła się trochę szybciej niż u wielu innych osób, bo studia zaczęły dostawać zlecenia na seriale typu „Lost”, „House”, i tak dalej.

Zaczęło się od „Lost”. Wiesz co, zaczynałem właściwie od pierwszego studia, bo wcześniej robiłem jakieś zlecenia z doskoku. Zajmowałem się zupełnie czymś innym. Nawet studiów wtedy jeszcze nie miałem, tylko wykonywałem różne robótki dorywcze.

Łukasz Gładkowski: [00:03:29] Zacząłem od filmu, bodajże z Jonem Vanem, który był potrzebny na wczoraj. Film nazywał się chyba „Lusterko burt”. Jako że się udało, lektorowi się spodobało, bo lektor jest właściwie najważniejszą barierą w branży telewizyjnej. To on decyduje, co przeczyta, bo to jest człowiek. Czasem można podrzucić swoje tłumaczenie, ale on je odrzuci, bo jest źle napisane po polsku. Są to ludzie bardzo specyficzni i ja ich bardzo szanuję, bo oni szanują swoją pracę. Jeśli coś jest źle napisane, to on tego po prostu nie przeczyta. A moje przeczytał. Uznali, że się nadaję i zaczęło się pojawiać coraz więcej zleceń.

Między innymi wpadły „Lost”, wtedy robione dla NK. Dawno, dawno temu. Potem „House”, który był wtedy też na EN, bodajże w tej telewizji, która później połączyła się z Canal+. TVN i Canal+ – tego typu sprawy. A że studiów nagraniowych narobiło się jak grzybów po deszczu, bo z tego zrobił się przemysł. Nie było już tylko TVP, nie było tylko stacji naziemnych, ale także kablówki, cyfrowe satelity. Wszyscy zaczęli nagle tłuc seriale na potęgę, bo wyczuli, że to jest to. Było zapotrzebowanie na ludzi takich jak ja, czyli ludzi, którzy mieli nadmiar wolnego czasu i nie mieli co ze sobą zrobić.

No i tłukli, tłukli, tłukli masowo. Niektórzy zostali do dziś, niektórzy znaleźli sobie inne zajęcie albo przeszli wewnątrz branży do innych dziedzin, takich jak redakcje, konsultacje techniczne i tak dalej.

Jan Kinal: [00:05:01] Dlaczego to jest fajna praca, tak naprawdę? Ciągle nawiązuję do tych seriali, wiem, że „Moda na sukces” może być dla wielu ciekawsza, ale dla mnie to jest seria, z którą wiąże się wiele emocji i pięknych wspomnień.

Łukasz Gładkowski: [00:05:15] Ja wiem, ja wiem. Zresztą w pełni to rozumiem, bo ja też jako tłumacz się wciągnąłem. Oczywiście miałem problemy jako tłumacz, bo w „Lost” było tyle tajemnic, że jak człowiek coś sobie przetłumaczył dwa sezony wcześniej, a tu się okazało, że to było coś innego, to wtedy jest problem. Była to jednak bardzo przyjemna praca.

Nie wszyscy lubią tę techniczną kwestię klepania, patrzenia w ekran i klepania tekstu. Niektórzy wolą pracować z innymi aspektami tego zawodu. Owszem, nie możesz o tym nikomu powiedzieć, więc się tym nie pochwalisz. Ale niektórych mniej bawi samo oglądanie, a bardziej interesują nowinki, niuanse techniczne tego całego biznesu, takie jak montaż dźwięku.

Wszystkie te prace w tej branży są kreatywne, ale kreatywne na różne sposoby. Niektórzy lubią pracę z tekstem. Ja zawsze lubiłem rzeczy językowe, więc lubię redagować, lubię czytać teksty. Inni natomiast przeszli z tłumaczeń do montażu dźwięku i do innych technicznych aspektów, ponieważ mieli już background tłumaczeniowy i wiedzieli mniej więcej, jak to technicznie wygląda.

Niektórzy na przykład zostali lektorami. Wiele osób, które zajmowały się tłumaczeniami, zostało lektorami albo wykładowcami, bo mieli doświadczenie czysto techniczne i mogli tę wiedzę przekazać dalej.

Jan Kinal: [00:06:36] Możesz jeszcze powiedzieć, jak to wygląda dla osób niezwiązanych z branżą, czyli pewnie większość osób nas oglądających, włącznie ze mną. Na początku powiedziałeś, że znajomy znajomego szukał kogoś, kto dobrze ogarnia język angielski. No i co? Zostajesz wtedy freelancerem, czy jesteś zatrudniony w tym studiu?

Łukasz Gładkowski: [00:07:02] Wyjścia są dwa. Ja jestem freelancerem, ponieważ bardziej mi się to opłaca z czystego względu, że jestem rejestrowany w ZAiKS jako artysta, co daje mi możliwość korzystania z 50% kosztów uzyskania przychodów. Jako freelancer mam te 50% kosztów uzyskania, co fajnie wychodzi w zwrotach podatkowych. Kiedyś wszyscy mieliśmy umowy o dzieło, copywriterzy i tak dalej. Składki ZUS po zmianach kodeksowych są teraz odprowadzane w jakiś sposób. Mam też inne źródła utrzymania, które nie są stricte tłumaczeniowe, ale związane z branżą.

Drugą opcją jest działalność gospodarcza (DG). Można też zatrudnić się w agencji, chociaż agencje raczej działają na zasadzie B2B, zlecając projekty przez sieć znajomych i ludzi, którzy Cię znają. Skąd taka „Moda na sukces”? Dostałem to zlecenie, ponieważ nie mieli nikogo chętnego, kto by to zrobił. Ludzie mają do „Mody na sukces” dość ambiwalentne podejście. Ja natomiast byłem ciekaw, jak to wygląda wewnętrznie, i okazało się, że to fajna praca.

Łukasz Gładkowski: [00:08:10] Przede wszystkim to jest samograj. Nie powiem, że nie wymaga wysiłku, bo każda praca wymaga wysiłku, zwłaszcza jeśli jest kreatywna i trzeba do tego podejść sensownie. Trzeba szanować swojego odbiorcę, w tym przypadku widza „Mody na sukces”. W studio, z którym współpracowałem, była jedna dziewczyna, która podjęła się tego wyzwania. Podjąłem się również ja, bo potrzebowali tego. Wiadomo, że to tasiemiec, więc tłucze się to taśmowo, co w tym przypadku oznaczało kilkadziesiąt odcinków miesięcznie. Nie każdy był w stanie przejąć taki gabaryt. Mi się dostała „Moda na sukces” i tak już zostałem. To już chyba ósmy rok, odkąd to tłukę.

Nie jestem jedynym tłumaczem. Teraz dalej tłuczemy to razem z tą samą dziewczyną, bo nikomu innemu już się nie chce w to wchodzić. Nikt nie chce rozpisywać drzewek analogicznych do tego, i jako że jesteśmy w temacie, to już to kontynuujemy. Kiedyś, tak jak wszyscy, oglądaliśmy „Modę na sukces” przez babcie, dziadków i tak dalej, więc na początku musieliśmy długo siedzieć na fanowskich wiki, żeby ogarnąć temat, kto jest kim.

Jan Kinal: [00:08:50] Można powiedzieć, że teraz jesteś jednym z większych specjalistów „Mody na sukces” w Polsce.

Łukasz Gładkowski: [00:09:00] Tak naprawdę nie lubię się przechwalać, ale to bardzo nośny temat. „Moda na sukces” przebyła bardzo długą drogę w Polsce, poczynając od TVP1. Później zawiesili licencję, bo TVP już nie chciało tego ciągnąć.

Łukasz Gładkowski: [00:09:37] TVN odkupił „Modę na sukces” i wrzucił to do Playera. Później Player stracił licencję przez jakieś machlojki z Paramount Pictures i inne wewnętrzne biznesowe pierdoły związane z licencjami. Teraz przejęło to jakieś Red Carpet TV, które specjalizuje się w tasiemcach i operach mydlanych, i dalej zgłaszają się do mnie w tej kwestii. Lektorów było trzech, tłumaczy było kilku, natomiast ja i dziewczyna, z którą współpracuję, jesteśmy najdłużej przy tych tłumaczeniach.

Jan Kinal: [00:09:50] Dobra, a jak to wyglądało z grami, na przykład z „Age of Empires”? 

Łukasz Gładkowski: [00:10:00] Tłumaczyłem wersję czwartą. Z grami zacząłem przygodę trochę wcześniej, miałem okazję współpracować z paroma studiami. Było to bardziej dorywcze, bo miałem zawalony grafik telewizją, ale robiłem takie tytuły jak „Colin McRae” i różne mniejsze RPGi. Na dłużej odezwali się do mnie, żeby było śmieszniej, przez LinkedIn. Nie wiem, czy to dzięki temu, że miałem na LinkedIn wpisaną „Modę na sukces”. Prawdopodobnie.

Ktoś mnie tam wyznaczył, bo mieli duży przemiał w pandemii. Trochę dłubałem w branży gier przed pandemią, ale w pandemii, jak wiemy, rozrywka w domu wybiła pod sufit. Wtedy wszedłem na serio w gry. Kilka studiów się do mnie odezwało, kilka przyjęło moje testowe pliki. Przyjęły się dobrze, bo każdy tłumacz w branży gier, który chce zaczynać, dostaje testowy pliczek, w którym musi ogarnąć rzeczy nie związane stricte z tłumaczeniem, a bardziej z techniczną stroną.

Tutaj mamy kwestie techniczne, które mocno różnią się od tłumaczenia w Wordzie, czy to książki, czy nawet filmu, bo filmy też w gruncie rzeczy tłumaczy się w Wordzie.

Łukasz Gładkowski: [00:11:20] Jeśli robisz coś aktorskiego, to używasz bardziej specjalistycznych narzędzi, programów do tłumaczenia stron i innych rzeczy. Nie pamiętam, jak ten program się nazywał, ale dzieją się tam cuda wianki. To są takie wspomagacze tłumaczeniowe. Dawno temu, kiedy zaczynałem bawić się w tłumaczenie gier, robiło się to po prostu w Excelu, co było dość toporne. Natomiast teraz nadal jest to w formie Excela, gdy gotowy plik jest wypluwany, ale narzędzia są na tyle zaawansowane, że potrafią to czytać, w większości przypadków, choć nie zawsze.

Ten plik przyjął się, łyknęli go. Na początku dostałem mniej ambitne pozycje typu gry na komórki, bo wiadomo, że tam raczej nikt tego aż tak nie sprawdza. To są pozycje, które tłumaczy się szybko i zapomina. Najczęściej niestety tak to wygląda. Te słynne reklamy gier na komórki, to kto to tłumaczy? Ktoś by pomyślał, że to wszystko jest maszynowo.

Wiesz co, większość takich rzeczy jest teraz mocno wspomagana maszynowo i to widać, szczególnie jak dostajemy coś, co mamy przetłumaczyć, a co zostało przetłumaczone maszynowo z chińskiego na angielski. My musimy to potem poprawiać, bo jeśli maszyna przemieli coś z chińskiego na angielski, a potem polska maszyna to przemieli, to wymaga dużo korekty.

Łukasz Gładkowski: [00:12:35] Z tego wychodzi totalne poprawianie. W gruncie rzeczy w takich mniejszych produkcjach, gdzie jest nacisk na jak najszybsze wypuszczenie produktu i zarabianie na nim, bo taki jest model biznesowy niektórych produkcji, my jesteśmy tymi wyrobnikami, którzy sprawdzają, czy maszyna nie popełniła totalnej głupoty. Czasami nawet przechodzą kontrolę. Dlaczego tak robią, że tłumaczą maszynowo, wypuszczają na rynek i potem poprawiają? Dobrze rozumiem?

W zasadzie najczęściej jest tak, że staramy się przed wypuszczeniem wersji polskiej przejrzeć to jak najlepiej się da. Natomiast często trafiają do nas rzeczy, które już ktoś kiedyś robił i widać, że to było robione co najmniej maszynowo, i to w kilku etapach: maszynowe, na maszynowe, na maszynowe, w tej kolejności.

Jan Kinal: [00:13:10] Dlaczego tak robią? Dlaczego najpierw nie zlecą tego człowiekowi? Bo to brzmi dla mnie drożej. Wiem z branży, że niektórzy klienci pytają, czy nie zrobimy im tego po niższej stawce, bo przecież maszyna przetłumaczyła, a my tylko musimy poprawić.

Łukasz Gładkowski: [00:13:50] Tak, nie jestem statystykiem, więc nie podam dokładnych danych, ale na oko 50% tekstu maszynowego, który jest zrobiony na odwal się, jest do poprawki. I tak przez człowieka do napisania od początku. My zawsze tłumaczymy, że ostatecznie usługa wychodzi drożej, bo musimy potem wykłócać się, że okej, fajnie, że nam to dostarczyli, ale musieliśmy to pisać od początku. Szczerze mówiąc, jakbyście nam dali od razu oryginał po angielsku, to byłoby prościej.

Łukasz Gładkowski: [00:14:02] Więc albo klienci tego nie rozumieją, albo są nastawieni na szybkie zyski, zwłaszcza w modelu biznesowym, gdzie mechanika jest kasynowa, z loot boxami i innymi bzdurami. Klient jest nastawiony przede wszystkim na szybkie wypchnięcie produktu, żeby zaczął zarabiać. Te oszukańcze reklamy gier komórkowych, gdzie produkt końcowy nie przypomina tego, co jest pokazane na zajawce, są efektem tego modelu. Zainteresują Cię grą, która wygląda jak Call of Duty na komórki, a w rzeczywistości to kolejny kliker albo pasjans. To wszystko wina tego modelu.

Cała branża gier ma ten sam problem, i wszyscy zaczynają to powoli dostrzegać. Jeśli nic się nie zrobi z tym modelem biznesowym, może dojść do krachu podobnego do tego z 1983 roku, kiedy wypuszczano produkty byle je wypuścić, nie dla klienta, ale dla akcjonariuszy. To samo było w 1983 roku. Nintendo musiało wtedy podnosić całą branżę gier z popiołów w latach 1985-1986, kiedy Atari praktycznie upadło. Gry zakopywano na pustyni, bo produkowano ich 400 miliardów kartridży i nie było co z nimi zrobić.

To jest historia gry E.T., która została wyprodukowana bodajże w 6 tygodni, żeby zdążyć na premierę filmu. Później zakopali ją dosłownie na pustyni. Tak wyglądała wtedy branża gier i teraz niepokojąco się do tego zbliża.

Łukasz Gładkowski: [00:15:38] Mówi się nie tylko o grach mobilnych, ale o całej branży AAA, czyli tych najwyższych budżetach, mających ten sam problem. Głównym odbiorcą gier okazuje się akcjonariusz, bo słupki muszą rosnąć, wykresy w PowerPoincie muszą być zielone, a gracz sobie jakoś poradzi. Gracze zbierają coraz większe baty, dostają DLC za 5 dolców, a potem jest ich za 60 dolców. Kupujesz skórkę na karabin w Call of Duty za 60 dolarów i gracze dalej to robią. Czekam aż coś się stanie.

Połączmy to z rosnącymi zyskami korporacji typu Activision Blizzard czy Ubisoft i masowymi zwolnieniami w branży. Mamy do czynienia z bardzo niebezpieczną sytuacją. Tłumacze też to odczuwają, bo widać ewidentny spadek nakładów na lokalizację, zwłaszcza w mniej popularnych językach jak polski. Polski język ma to do siebie, że mówią w nim tylko Polacy.

Jak robisz lokalizację na hiszpański, masz całą Amerykę Południową. Jak robisz lokalizację na rosyjski, masz całą Rosję, która może jest rynkiem znanym z piractwa, ale obejmuje też wiele republik. To samo tyczy się wszystkich mniejszych krajów Europy Centralnej: Węgry, Czechy, Ukraina.

Gry w lokalnym języku przyjmują się lepiej. Nowości takie jak Baldur’s Gate, Gothic, StarCraft czy Warcraft po polonizacji stały się w Polsce naprawdę uwielbiane. Gothic to przykład gry, do której mam swoje zdanie, ale właśnie dzięki polonizacji stała się kultowa.

Łukasz Gładkowski: [00:17:26] Wszyscy znamy cytaty z Baldura, wszyscy znamy cytaty z Gothica, znamy cytaty z Warcrafta. Klikanie na jednostki po polsku brzmi dla nas lepiej niż po angielsku. Kiedyś, zwłaszcza za czasów świetności CD Projektu, który zajmował się dystrybucją, faktycznie nad tłumaczeniem siedziało się bardzo długo. Czasami niektóre premiery gier typu Planescape: Torment były opóźnione o pół roku w stosunku do premiery zagranicznej, ponieważ ludzie pracowali nad tym naprawdę intensywnie, żeby odbiorca był zadowolony.

Teraz to wygląda nieco inaczej, ponieważ wszystko jest na wczoraj. Ciśnie się tłumaczy, żeby robili to maksymalnie szybko i tanio. Często mówimy o maszynowym tłumaczeniu, które jest robione na odwal. Powiem Ci, to jest wszystko na raz. Trzeba rozgraniczyć, bo cała branża mobilna jest takim najbardziej patologicznym przykładem.

Mobilne gry, to że mają wersję polską, to jest tylko po to, żeby w Google Play Store albo w Apple Store mogła być naklejka „PL”. Ludzi to jeszcze obchodzi, natomiast jaka to jest wersja, to szkoda gadać. W tych największych produkcjach, flagowych tytułach, jak na przykład sieciowy „Picasso Halo”, przy którym współpracowałem, czy „Diablo”, nacisk na pracę tłumaczy ludzkich był położony, ponieważ to są duże, szanowane produkcje, którymi chwalą się w Polsce.

Łukasz Gładkowski: [00:18:52] Tak, Age of Empires czy Diablo kojarzą się z fajnymi lokalizacjami, często z pełnym dubbingiem, ale pełny dubbing nie jest już standardem. To droga zabawa, na którą stać tylko Sony w Polsce. Nawet CD Projekt się w to tak często nie bawi. Przez wzrost wiedzy językowej i dominację seriali na Netflixie, ludzie lepiej akceptują napisy. Dubbing nie jest już tak popularny, choć statystyki z wirtualnych mediów pokazują, że 35% osób nadal preferuje dubbing lub lektorów z czystego przyzwyczajenia.

Natomiast napisy są lepiej przyjęte i nikt na nie nie patrzy już jak na najtańszą wersję. Teraz, gdy jest polonizacja opisowa, jest to akceptowane na rynku. Niemniej, nie wszystkim firmom zależy na tym, bo to jest zawsze koszt, zwłaszcza przy dużych grach, które mają dużo tekstu. Przetłumaczenie gry, w której masz do przetłumaczenia menu i parę tekstów, to znacznie mniejszy koszt niż wielki RPG.

Przykładem może być Disco Elysium, słynne teraz RPG przygodowe, którego tłumaczenie zajęło kolegom z Clock bardzo długo. Tego tekstu tam jest tyle, że można by napisać ze cztery książki przy okazji.

Łukasz Gładkowski: [00:20:21] I to musiało być studio, a do tego było jeszcze małe, które wydało grę i wyprodukowało, więc potrzebowali zbiórki na Kickstarterze, żeby w ogóle sfinansować taką zabawę. Bo to nie są tanie rzeczy. Ludzie sobie myślą, że tłumaczenia w dobie Google Translate to cyrk. Wrzucić do translatora, odpowiednio rozłożyć tekst na ekranie i jesteśmy w domu. A to tak nie wygląda. Przechodzi to przez ręce wielu ludzi.

Ja jestem człowiekiem, który jest drugi w kolejności. Pierwszy w kolejności jest człowiek, który odpowiada za techniczne ogarnięcie tematu, żeby pliki, które dostajemy, miały ręce i nogi, żeby tekst się nie rozsypał, żeby wszystkie tagi i inne techniczne detale były widoczne. To jest przemielone przez wiele narzędzi, które dostosowują te teksty dla nas. Potem my siedzimy nad tym i klepiemy to, często z pomocą różnych narzędzi wspomagających.

Mamy też swoje tłumaczenia automatyczne, które są wyposażone w standardowe zwroty, takie jak imiona czy slogany, które postacie często powtarzają. Sztuczna inteligencja czy zwykła maszynowa inteligencja – w tym przypadku to po prostu klon. Mamy terminy, które maszyna powinna podstawiać, i ona nam to wrzuca. My musimy to często poprawiać, ale nasza praca nie jest aż tak trudna, choć nadal wymaga dużej precyzji i uwagi.

Łukasz Gładkowski: [00:21:46] Wymaga to, co zawsze powtarzałem, i w telewizji, i w branży tłumaczeniowej: dlaczego niektórym się udaje, a innym nie? Dlaczego ludzie z perfekcyjnym angielskim nie zawsze są dobrymi tłumaczami? Ponieważ dobry tłumacz przede wszystkim musi znać język polski. Wiedza językowa jest kluczowa. Na przykład zupełnie nie znałem się na terminologii medycznej. Nie kończyłem medycyny, nie znam łaciny – znam oczywiście coś tam, ale to są slogany z Asterixa, a nie łacina medyczna. A dostałem Housa i musiałem nad tym dużo pracować. Ale dzięki internetowi można wszystko sprawdzić. Angielski nie jest problemem. Jeśli znasz węgierski, to węgierski nie jest dla Ciebie problemem, bo znajdziesz odpowiednie informacje na temat tego, jak to przełożyć. Ale to musi być napisane po polsku, żeby to się dało czytać i żeby tego się dało słuchać.

Tak jak lektor, który nie przeczyta czegoś, ponieważ brzmi to źle, tak samo jest z odbiorcą końcowym, czyli graczem, który od razu wyłapie, że coś tu nie gra, coś jest nie tak. Widać, że tłumacz nawet nie widział gry na oczy, tylko tłumaczył z powietrza, biorąc sobie niektóre terminy. Takie rzeczy widać. Ta robota pod względem językowym nie jest trudna, ale jest trudna pod względem polonizacji, bo trzeba znać konteksty kulturowe. Tłumacz musi wiedzieć, co pisze. Tłumacz nie może klepać tego bezmyślnie.

Łukasz Gładkowski: [00:23:08] AI, czyli maszyna, nie zna kontekstu. Ten kontekst musi jej podać ktoś, żeby mogła go wyłapać, bo sama maszyna kontekstów nie rozróżnia, ponieważ nie ma ich wgranych. Nikt jej nie nauczył tych kontekstów. Żeby coś jeszcze podkreślić, to z maszynowym uczeniem w branży mamy do czynienia już od dawna. Narzędzia takie jak Google Translate to nie jest nowość. To nie wyszło rok temu czy dwa lata temu, tylko już wiele lat temu. Nie wiem dokładnie ile, ale na pewno ładnych parę lat.

Odkąd pojawiło się Google Translate, ciągle słyszymy, że tłumacze odejdą do lamusa. Na razie się na to nie zanosi. Kwestia jest taka, że uczenie maszynowe i wszelkie maszynowe rzeczy są dobre do rzeczy, które są od sztancy pisane, czyli np. pisma prawnicze czy slogany reklamowe. To Ci maszynowe tłumaczenie przetłumaczy na 30 języków, żebyś mógł zobaczyć, że to, co mieliśmy do tej pory, to jednak nie jest taka zaawansowana sztuczna inteligencja jak teraz.

Oczywiście są dyskusje na temat tego, co to właściwie jest sztuczna inteligencja. Sztuczna inteligencja powinna być kreatywna, świadoma. Ale przyjęło się nazywać to, co mamy, sztuczną inteligencją, więc już tak zostańmy. Niemniej jednak skok jakościowy w tłumaczeniu czy w tworzeniu treści jest ogromny.

Jan Kinal: [00:24:45] My to widzimy w branży copy. Treści tworzone przez najnowsze modele, takie jak Cloude 3, Gemini od Google czy ostatnie GPT-4, mają już bardzo dobrą jakość. To jednak wymaga ingerencji człowieka, bo człowiek musi to przeczytać. Często są tam błędy stylistyczne, które ktoś pracujący długo w branży szybko wyłapuje. Niektóre słowa są bardziej lubiane przez te modele, bo częściej pojawiają się w wzorcach, z których się uczyły.

Są też zapożyczenia z języka angielskiego i charakterystyczne zapisy, które od razu widać. Na przykład nagłówek, gdzie każdy wyraz jest pisany wielką literą. To od razu wskazuje, że było to klepane w czacie, prawdopodobnie nawet w darmowej wersji, i nikt się nie pofatygował, żeby to przeczytać. Wiadomo, jak wygląda copy pod precle i tak dalej – tego tak naprawdę nikt nie czyta, bo to roboty piszą dla robotów.

Nie wiem, czy nasi widzowie wiedzą, ale w Stanach jest przyjęty taki standard, że nagłówki zapisuje się w taki sposób, że każde słowo zaczyna się wielką literą. W Polsce tego nie mamy. Więc jeśli widzicie posta na LinkedIn czy Instagramie w taki sposób zapisanego, to już wiadomo, że ktoś, kto to publikuje, nawet nie pofatygował się, żeby to przeczytać i dokonać korekty. To od razu obniża jakość przekazu.

Łukasz Gładkowski: [00:26:17] Tak, to fajnie, że o tym wspominasz, bo mamy ten sam problem. Kiedy przekładamy z angielskiego, to jest odwieczna walka z klientem, który chciałby mieć wszystko pisane wielką literą, bo tak było w oryginale. My mówimy, że w Polsce to nie działa. Nie wspominając już o innych rzeczach – amerykański standard. U nas język się rządzi innymi prawami.

Tak samo jak z językami fleksyjnymi, które są bardziej skomplikowane niż angielski. Większość języków romańskich i słowiańskich, z ich systemami odmian i rodzajów, stanowi problem. Nawet takie techniczne bzdury jak cudzysłowy, które mamy zupełnie inne. Nie wszystkie silniki w grach to wyłapują, a nawet nie wszystkie kodowania UTF-8 sobie z tym radzą, bo nie są do tego przystosowane. Od razu widać, że maszyna sobie z tym nie radzi z czysto technicznych względów. To już nie jest nawet brak jakiegoś modelu wgranego, tylko techniczne ograniczenia.

Jan Kinal: [00:27:17] No tak, ale poruszyliśmy temat, że Google Translate jest z nami od 10 lat, jak nie więcej, w bardziej rozwiniętej formie, a nie takiej koślawej. Pierwszy Google Translate możemy liczyć spokojnie od 10 lat. Ale jednak mamy tę premierę ChatGPT w listopadzie 2022 roku, zachłyśnięcie się nim, wielki hype. Ok, mieliśmy do czynienia z dużymi modelami językowymi już od kilku lat, ale to była zupełnie inna jakość.

Jan Kinal: [00:27:36] Przynajmniej w branży copy SEO korzystaliśmy z GPT-2, GPT-3 przede wszystkim do generowania treści na potrzeby SEO, precli. Wiele osób może nie wiedzieć, o co chodzi, więc wyjaśnię, że to są treści pisane na strony zaplecza. Co to są zaplecza? To strony tworzone tylko i wyłącznie po to, żeby pozyskiwać linki do strony, którą pozycjonujemy w Google. Więc to są precle. Precle pochodzą od „precel page”, czyli stron tworzonych tylko i wyłącznie po to, żeby tam pchać spam i pozyskiwać linki. To już było w branży od co najmniej czasów pandemii, od 2019-2020 roku, a jeszcze wcześniej było to, tylko do tego trzeba było mieć grupę copywriterów, którym nie zawsze chciało się pisać na precle. Więc tak, to nie jest nowość w branży.

Ale dobra, wyszedł ten ChatGPT, mega prosty w obsłudze interfejs, zadowalające wyniki, rozszedł się hype. Zaraz po chwili mamy aktualizację do GPT-4, teraz już GPT-4. Pojawia się konkurencja, narzędzia takie jak Cloud 3, Gemini, Bard, Copilot oczywiście napędzany GPT, ale zasilany przez GitHub dla programistów. Mamy ten skok jakościowy. Te tłumaczenia i treści są już, nie ukrywajmy, czasami dobre. Jest to solidne wsparcie w pracy.

Czy teraz tłumacze nie boją się, że jednak tej pracy może zabraknąć? Dobra, nie chcę stawiać tezy i psuć zabawy, mówiąc od razu, że nie, nie zabierze wam pracy.

Łukasz Gładkowski: [00:29:22] Chciałem o to spytać. Czy jednak tej pracy nie będzie mniej dla człowieka? Oczywiście, że będzie mniej. Przede wszystkim zlecenia na drobne gierki, które można przepuścić przez maszynę, wypadną. Jeśli tego tekstu jest naprawdę mało, wystarczy, że człowiek spojrzy jednym okiem i oceni, że to przejdzie. Cały proces tłumaczenia zostanie skrócony. Na pewno będzie mniej takich zleceń nie tylko w branży gier i telewizji, ale też w innych obszarach.

Telewizja rządzi się trochę innymi prawami, więc ten rynek będzie wyglądał nieco inaczej. Natomiast w typowo literackich tłumaczeniach maszyny jeszcze nie dają rady. Ale jest też branża tłumaczeń instrukcji, tekstów technicznych, pism prawniczych niewymagających pieczątki tłumacza przysięgłego. Tutaj będzie bida ze względu na cenę.

Jakiego spadku zleceń możemy się spodziewać? Jakie ilości i cięcia etatów? Na pewno będzie mniej roboty z prostego względu, że jeśli AI nauczy się pisania jednej instrukcji, to każdą kolejną napisze bez problemu, nawet po angielsku, bez ingerencji tłumacza. Tak samo będzie z polską wersją instrukcji telewizora. Wszystkie instrukcje są pisane w ten sam sposób. Nie ma różnicy, czy to jest LG B6 rocznik 2019, czy LG C1 rocznik 2022. Ta instrukcja różni się trzema słowami.

Łukasz Gładkowski: [00:31:10] Kiedyś trzeba było czytać PDF-y, więc wystarczyło. W tym wypadku mówimy o niszy branżowej jak technical writing. Tym technical writingiem, między innymi instrukcjami, zajmują się ludzie, którzy później te instrukcje tłumaczą. Podobnie jak w przypadku pism prawniczych, najlepiej oddać je do przetłumaczenia prawnikowi, który je napisał. Tak samo jest z technical writerami – oni najlepiej wiedzą, co napisali, i najlepiej byłoby, gdyby to oni tłumaczyli.

Sama struktura, bo mówimy tutaj o ustrukturyzowanej treści, pozwala na użycie jej w takim stopniu, że tłumacz już nie ma za wiele roboty. Wszystko opiera się na modelach, które mają pewien wzorzec. Wzorce są jasne i pewne, więc ciężko o pomyłkę, bo nie ma tutaj dwuznaczności. Jeśli mówimy o pilocie, to jest to pilot do telewizora, a nie pilot samolotu, przewodnik czy cokolwiek innego. Nie ma tu marginesu błędu. Żadnego, chyba że ktoś poda źle prompt lub źle kontekst.

Czysto techniczne słownictwo jest tutaj jednoznaczne, w przeciwieństwie do gier, książek czy filmów, gdzie dwuznaczności są powszechne. Tutaj tego nie ma, bo to jest jeden konkretny temat zadany, i tutaj się nikt nie wywali, chyba że ktoś poda źle kontekst lub zapoda źle prompt.

Łukasz Gładkowski: [00:32:38] Nie sądzę, ponieważ wiadomo, że AI są zaprzęgane do tego typu roboty. Nawet te nowe modele działają w ten sposób, że same nas nakierowują, wiedzą, czego od nas chcą, a nie odwrotnie. Kiedyś mówiło się, że będzie nowy zawód jak Front Engineer czy Prompt HR, ale to będzie wykluczone. Kolega z branży jakoś sobie poradzi z tym.

Mój kolega z branży, przez którego wciągnąłem się trochę w tłumaczenia, Marcin Serkies, to bardzo poważny i porządny człowiek. Pozdrawiam go z tego miejsca. On teraz przerzucił się czysto na analizy modeli w Techlandzie, wspiera ich pod kątem tego, jak to wygląda od środka z każdej strony. Warto byłoby go kiedyś przepytać. To bardzo mądry człowiek.

Obecnie pracuje w Techlandzie i stara się przystosować te modele do branży gier w taki sposób, żeby ludzie mieli łatwiej, żeby AI wiedziała, czego od nas chce. On zajmuje się tym hobbistycznie, zaczął od pracy tłumacza.

Jest taki słynny cytat, który teraz krąży. Joanna Maciejewska, która powiedziała, że chciałaby, żeby AI zrobiło za nią pranie i umyło naczynia, żeby mogła zajmować się sztuką i pisaniem, a nie odwrotnie.

Łukasz Gładkowski: [00:34:13] Więc są ludzie, którzy zajmują się tym, żeby faktycznie pracę ułatwiać, a nie zabierać. Wszystko zależy od tego, czego sobie klient końcowy oczekuje. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy klienci końcowi, takie jak duże korporacje patrzące na słupki, bardzo by chciały zrobić wszystko jak najmniejszym kosztem, co oznacza także wycięcie tłumaczy. Natomiast są ludzie, którzy wiedzą, że dla korporacji liczy się zysk, a nie jakość. Tu akcjonariusz jest królem i to on decyduje, co jest opłacalne.

Polska wersja językowa? Po co to komu? Przecież to kupią tylko Polacy i to też niedużo. Więc to zależy od tego, jak kto definiuje zabieranie pracy. Na pewno już teraz zabiera mi pracę, ale tę pracę, której ja nie chcę wykonywać.

Jeszcze dopytam, bo powiedziałeś, że są tłumacze, którzy specjalizują się w tłumaczeniu instrukcji i takich tekstów użytkowych. Czy według Ciebie oni będą nadal potrzebni?

Obecnie wielu tłumaczy mimowolnie stało się korektorami, zwłaszcza tam, gdzie korekta jest mniej wymagana, np. w instrukcjach. Podejrzewam, że nie mają co robić. Natomiast tłumacze są ludźmi wszechstronnymi. Ja również zajmowałem się tłumaczeniem instrukcji. Ci tłumacze, którzy nie narzekają na brak zleceń, na pewno są, ale są też tacy, którzy narzekają.

Łukasz Gładkowski: [00:35:32] Ja nie narzekam, bo mam co robić, ale wiem, że moje szczęście może się kiedyś skończyć, więc mam nagranych kilka kontaktów z kimś innym. Podejrzewam, że z większością tłumaczy tak jest, że ci, którzy mają już jakieś doświadczenie i zebrane CV, nie pracują tylko w jednej branży. Ja robię filmy, gry, książki, instrukcje, masę innych rzeczy, takich jak strony. Tłumaczyłem komuś pismo prawnicze po znajomości, przetłumaczyłem CV. To nie są duże pieniądze, ale sumarycznie, jak uzbierasz troszkę tych rzeczy, to jesteś w stanie zastąpić jeden dochód drugim, jeśli się dobrze zakręcisz.

Oczywiście nie chodzi o zastąpienie człowieka, jednak zgadzamy się, że człowiek będzie w tym procesie gdzieś potrzebny. Czy to do ostrzenia siekiery, czyli uczenia modeli wykonywania waszej pracy, czy też do bardziej kreatywnych rzeczy. Przetłumaczenie flagowej produkcji, gry czy serialu, wymaga wejścia w niuanse, poznania fabuły, obejrzenia serialu czy przegrania gry i przetłumaczenia jej na język polski, uwzględniając te wszystkie nasze niuanse językowe i fabularne.

Jan Kinal: [00:36:17] Ale ok, zgadzamy się chyba z tym, że takich tłumaczy użytkowych będzie mniej. Firma importująca cokolwiek z Chin, wcześniej wysyłająca instrukcje do tłumaczenia, teraz może to robić dalej, ale bardziej skupi się na droższych produktach. Natomiast drobnicę, taką jak termometry czy inne tanie rzeczy, będzie tłumaczyć automatycznie, bo to są tanie rzeczy, gdzie trzeba tylko dodać instrukcje.

Łukasz Gładkowski: [00:37:17] Niska marża, więc nie będę się bawił w tłumacza, nie będę mu płacił. Wrzucę sam do translatora, przetłumaczę, wydrukuję i do widzenia. Czyli tej pracy ma być mniej? Jak to się przekłada? Jakie to mogą być ilości? Jeżeli oczekujemy dziesięciu tłumaczy, to może dwóch zostanie, to podejrzewam, że raczej to drugie. To raczej dwóch w tej branży, ponieważ już teraz widzimy od paru lat, że patrząc po instrukcjach, Chińczycy mają bardzo specyficzne podejście. Mają swoje narzędzia typu Baidu, które nie są najlepsze, jeśli chodzi o języki inne niż angielski, ale rozwijają swoje modele i jakoś sobie z tym radzą. Już teraz po instrukcjach widać, że nikt się nie bawi w tłumaczenie i spolszczenie stron. One są robione z automatu.

Na Amazonie i Aliexpress czasami wyskakują cudowne kwiatki, bo to wszystko jest z automatu klepane. Ta branża już dawno odpadła. Dla nas to już w ogóle nie ma sensu. Strony www teraz się nie tłumaczy, bo jeśli ktoś ma stronę www pod konkretnego klienta, to pisze ją sam osobiście i nawet się nie bawi w wersję angielską. Wyskoczy Ci propozycja przetłumaczenia z Firefoxa czy Google’a i to wystarczy.

Łukasz Gładkowski: [00:38:44] Przetłumaczyć to jasne, spoko, i już mało kto się bawi w tłumaczenie stron. Wypadły te właśnie techniczne tłumaczenia, bo wystarczy wziąć pierwszą lepszą instrukcję produktu, np. termometrów z Chin, gdzie instrukcja jest tak prosta, że nawet jeśli nie jest po polsku, to jest zrozumiała. Mamy do czynienia z ikonografią i prostymi urządzeniami, jak konstrukcja cepa: tu jest guzik „włącz”, tu jest guzik „wyłącz”. Tu nie ma żadnej filozofii. To już dawno odpadło. Nawet grubaśne instrukcje lodówek poszły sobie w hen daleko na zielone pastwiska, jeśli chodzi o tłumaczenia.

Z dziesięciu tłumaczy zostanie dwóch, ale ogólnie w branży tłumaczeń czy w branży tłumaczeń użytkowych? W niektórych gałęziach branży zostanie ich mniej i będą musieli znaleźć inną gałąź tej samej branży, np. w technice, marketingu, telewizji, grach, książkach czy innych drobniejszych rzeczach. My wszyscy stajemy się kreatorami albo redaktorami, którzy sprawdzają, czy maszyna dobrze napisała, albo ludźmi, którzy mówią maszynie, jak to ma napisać.

W niektórych przypadkach tak jest. Często dostaję zlecenia właśnie z prośbą o ocenienie tłumaczeń maszynowych, szczególnie z branży gier, od dużych firm. To już powoli staje się standardem w niektórych dziedzinach.

Łukasz Gładkowski: [00:40:15] Dostaję ten plik już przetłumaczony przez maszynę i mam wprowadzić swoje uwagi na temat tego, czy maszyna zrobiła coś dobrze czy źle. Oczywiście, że ja to tłumaczę od początku, ale dostaję pełną stawkę za tłumaczenie. Na podstawie moich uwag i instrukcji, które wprowadzę, oni uczą tę maszynę, żeby następnym razem zrobiła to lepiej.

Nie mam wyjścia, bo i tak ta branża będzie tak wyglądać, chyba że wrócimy do epoki kamienia łupanego po wielkim krachu, który kiedyś nastąpi. Biorąc pod uwagę, co się dzieje w tej branży, muszę nauczyć się współpracować z AI. Chciałbym, żeby AI zajmowała się większością prostych zadań, które i tak muszę klepać ręcznie, a żebym ja mógł zająć się stroną kreatywną. Strona kreatywna dalej jest przekazywana człowiekowi, bo maszyna nie ma mózgu.

Póki zatrudniamy ludzi kreatywnych, oczekujemy od nich kreatywności. Jeśli nie chcemy kreatywności, zatrudniamy wyrobników. 

Łukasz Gładkowski: [00:41:34] Powiedzmy sobie szczerze, przyjmując prostą analogię: mamy ludzi, którzy robią meble w Ikei masowo, i mamy rzemieślnika, który klepie jedno krzesełko przez pół roku, żeby było ładne, ręcznie wyrzeźbione. Powoli ta branża, jak wiele innych branż polegających na kreatywności, będzie przechodzić w taki bespoke, jak to mawiają Anglosasi, czyli w ręczną robotę. Ktoś, kto ceni sobie ręczną robotę, zatrudni tłumacza. Ktoś, kto chce wyklepać hazardową gierkę na komórkę, nawet nie będzie się kłopotał czymś takim jak redakcja, bo po co? Modele AI będą coraz lepsze i będą popełniać coraz mniej głupot. Zresztą w takiej gierce jest ile, łącznie 100 słów? 200? To nie ma nawet dużo roboty, nawet dla tłumacza, a co dopiero dla maszyny, która i tak klepie to samo. Wszystkie te gry opierają się na tej samej mechanice, więc bardzo łatwo nauczyć maszynę, co ma z tym zrobić.

Myślę, że ta branża właśnie będzie szła w stronę podziału na kreatywność i wyrobnictwo. Tłumaczenie, nie ukrywajmy, przejdzie rewolucję, podobnie jak inne dziedziny. Tak jak mieliśmy rewolucję przemysłową, gdzie ludzi na taśmie zastąpiły roboty składające samochody, tak teraz AI zastąpi wiele innych rzeczy, nie tylko tłumaczy, ale też ludzi wypełniających tabelki w Excelu w korporacjach. To wszystko.

Jan Kinal: [00:42:34] Też właśnie chciałem spytać, ale żeby spiąć ten wątek tłumaczy. Bo zgadzamy się co do tego, że tej pracy będzie mniej. Zgadzam się w pełni z tym, co powiedziałeś, że dopóki nie będzie tej silnej sztucznej inteligencji, świadomej i kreatywnej, to człowiek wciąż będzie potrzebny. A jeśli do tego dojdzie, wtedy wszyscy pójdziemy na dochód podstawowy.

Łukasz Gładkowski: [00:43:02] Tak naprawdę wszyscy będziemy musieli żyć na UBI, bo sorry, ale człowiek będzie nadal potrzebny, ten myślący, kreatywny. Ci najlepsi, najbardziej zaangażowani zostaną. Ale co mamy teraz? Młode osoby na studiach czy w liceum, które myślą o takich pracach jak tłumacz. Są na filologii, na studiach. Co byś im poradził? Czy w ogóle iść w ten zawód? A jeżeli tak, to co ty, jako tłumacz z 20-letnim doświadczeniem, byś im poradził?

Po pierwsze, nie idźcie wyłącznie po angielski, to jest podstawa. Teraz angielski jest powszechny. W moich czasach już był znany, ale byli potrzebni ludzie z angielskim. Ja znam też rosyjski piąte przez dziesiąte, bo zdawałem z niego maturę. Nadal go używam, zdarzało mi się nawet tłumaczyć rosyjskie rzeczy. Była dla mnie nisza, np. filmy porno rosyjskie. Bardzo polecam, bo to fajna robota, płacą jak za normalną długość filmu, a masz mniej roboty.

Tak, mogliśmy od tego zacząć rozmowę, byłoby więcej wyświetleń. Algorytm pewnie od razu wyłapie to słowo. No więc, nie idźcie wyłącznie w angielski, bo zawsze nisza sobie poradzi lepiej. Jeśli mamy masę, to lepiej iść tam, gdzie jest mniej znane, a jednocześnie potrzebne.

Łukasz Gładkowski: [00:44:25] Tak samo jest z językami. Było zapotrzebowanie na tłumaczy z ukraińskiego, którzy rzadko mieli coś do roboty, ale po wojnie nagle dostali masę zleceń z oczywistych względów, i to w urzędach, gdzie wcześniej tłumacz ukraińskiego nie był potrzebny, poza przygranicznymi miejscowościami. Teraz wszędzie masz tłumaczenia ukraińskie. To nisza, która się otworzyła.

Miałem ostatnio dziewczynę, która się do mnie odezwała. Młoda Litwinka po studiach, pytała, czy znam kogoś, kto by chciał tłumacza koreańskiego. Ja tłumaczę z angielskiego i sporadycznie z rosyjskiego, ale odesłałem ją do studia nagraniowego, które zajmuje się koreańskimi rzeczami, ponieważ koreańskie seriale łapią teraz bardzo duży wiatr w żagle. Masa ludzi ogląda koreańskie rzeczy, dużo chrześcijańskich i tak dalej. Ta nisza się zapełnia, bo mamy falę popkultury i ludzi zainteresowanych samą kulturą przez popkulturę. Oni interesują się tym językiem i mają kontekst kulturowy, co jest bardzo ważne w tłumaczeniu.

Można znać koreański, bo się tam siedziało w placówce dyplomatycznej 20 lat i zna się podstawowe kulturowe rzeczy. Ale zapytaj ambasadora koreańskiego sprzed 20 lat, czym jest BTS, to Ci nie odpowie na to pytanie.

Nisza to najlepsza droga teraz, jeśli ktoś chce się załapać w branży tłumaczeniowej. Na pewno trzeba, tak jak ja, szukać znajomości i znajomych, którzy mają znajomych, bo dostanie się z ulicy jest bardzo trudne.

Łukasz Gładkowski: [00:45:58] Ja się dostałem do branży gier przypadkiem, właśnie dzięki temu, że znałem ludzi z branży gier poprzez swoje hobby. Zawsze grałem i moja obecność była widoczna na forach dyskusyjnych, Twitterze. Byłem znany z tego, że znam się na grach, bo nie każdy może być tłumaczem gier. Wyrobienie sobie pewnej renomy jest trudne dla młodych osób, bo nie mają jeszcze żadnej renomy. Nie szukamy ludzi po studiach z 8-letnim doświadczeniem.

Budowanie marki osobistej, korzystanie z social media, tak jak my się skontaktowaliśmy, to podstawa. Nigdy wcześniej nie udzielałem wywiadów, a dzięki social media jakoś się złapaliśmy. Na LinkedInie można budować portfolio. Może interakcje są tam dziwne, ale można zbudować profil, który coś oferuje.

Poza samą znajomością języka angielskiego trzeba mieć coś więcej do zaoferowania. Sama znajomość angielskiego nie wystarczy. Znajomość innego języka może pomóc, ale to nadal nie wszystko. Przede wszystkim znajomość języka polskiego to podstawa. To, żeby to miało ręce i nogi po polsku. Nawet jeśli nie znasz dwóch słów po koreańsku, to nie znaczy, że nie wyjaśnisz tego dobrze po polsku. Problemu, którego nie znajdziesz na Wikipedii czy w słowniku, trzeba obejść innym sposobem.

Łukasz Gładkowski: [00:47:14] Wymyślisz, bo znasz język polski i wiesz, jak to ugryźć. Znasz kontekst, wiesz, jak nim operować. No i cóż, marka osobista. Tak, do tego się to sprowadza. Jest jeszcze jedna kwestia związana z AI – ono jest bezosobowe. Ono nie ma osobowości. Przetłumaczy coś, oczywiście fajnie, dziękuję, ale nie dorzuci czegoś od siebie.

Ja mam taki zwyczaj, że na przykład dorzucam coś od siebie do tłumaczeń „Mody na sukces”. Lubię dodać jakiś treningowy zwrot, np. „I tu wchodzę ja, cały na biało”. Lubię czasem wrzucić jakiegoś mema do „Mody na sukces”, jeśli to ma sens w kontekście i pasuje do wypowiedzi. Dorzuć coś od siebie. Jesteś tłumaczem? Jesteś osobą kreatywną, więc pokaż, że jesteś kreatywny.

Marka osobista i budowanie portfolio na social mediach są kluczowe. Rozwijaj umiejętności, nie tylko networking. Ja znałem ludzi, którzy znali ludzi w branży tłumaczeniowej, w telewizji, w branży gier. Dzięki temu zacząłem tłumaczyć książki, ostatnio „Mortal Kombat”, to była kobyła, 600 stron, masakra.

Bez kontaktów jest ciężko, jak wszędzie. Ja mówię, że nepotyzm tak, ale nie mam nikogo. Jestem pierwszą osobą w mojej rodzinie, która się tym zajmuje. Trzeba mieć kontakty, budować portfolio, sieć kontaktów, jak wszędzie.

Jan Kinal: [00:48:41] Bez tego człowiek się nigdzie nie ruszy. Te nieszczęsne sociale mają swoją specyfikę. LinkedIn ma swoją, YouTube inną, Twitter jeszcze inną. Mogę Wam powiedzieć, że pierwszy raz mam taką sytuację, że polecam śledzić social media Łukasza. Na pewno damy linki do jego profili na Twitterze i LinkedIn w opisie. Na Twitterze znajdziecie branżowe wątki, bardzo ciekawe, i tak właśnie się złapaliśmy. Nie śledząc Łukasza, algorytmy podpowiedziały mi jego wątek, wiedząc, że interesuję się sztuczną inteligencją. Tak trafiłem na jego treści.

Jeżeli jesteście na studiach czy w liceum i myślicie o takiej pracy, to już twórzcie swoje portfolio. Prowadźcie sociale na LinkedIn. Jest sztywny i specyficzny, ale tam są klienci. Klienci stamtąd trafili do dwóch studiów, z którymi współpracuję. Znaleźli moje portfolio w sieci i headhunter złapał mnie.

Polecam tworzyć swoją markę osobistą i budować portfolio już teraz. Nawet jeśli to tylko małe projekty, to wszystko się liczy.

Łukasz Gładkowski: [00:50:14] No i miałem. Tak to wygląda. Niestety, wysyłanie CV mija się teraz z celem, bo każdy HR-owiec znajdzie nas w 5 sekund w sieci. CV nawet nie będzie przeglądał. Jeśli kogoś szukają, to szukają po słowach kluczowych. Zapytają nawet ChatGPT, by polecił kogoś i zrobił mu podsumowanie. Nawet nie będą tego czytać, więc tak to niestety wygląda.

Dobra, powoli do godziny się zbliżamy, więc jakbyśmy mieli podsumować. Zgadzamy się, że sztuczna inteligencja jest czymś, z czym trzeba żyć, trzeba się z nią oswoić. Nie mamy wyjścia. Póki nie nadejdzie skrajna sytuacja, AI na pewno obetnie etaty, ale ktoś tam zostanie. Zostaną ci kreatywni, ci w niszy i ci, którzy mają inne umiejętności niż tylko tłumaczenia. Dokładnie tak to jest jak we wszystkim.

W pisaniu też. ChatGPT może napisać książkę. Czy będzie to dobra książka? Nie sądzę, ale może to zrobić. Tak samo jest ze wszystkim.

Jan Kinal: [00:50:55] No dobra, więc zmierzając drugi raz do końca: zawsze pytam gości o jakieś książki. Niekoniecznie musi to być związane z branżą tłumaczy.

Łukasz Gładkowski: [00:51:45] Branżowych rzeczy nie czytam, bo teraz to już raczej są tutoriale na YouTube, jak korzystać z kaktusów, i literatura nie umiera, bo przeżywa drugą młodość. Natomiast tego typu poradniki przeniosły się na YouTube i social media, więc taka literatura branżowa sprzed dwudziestu lat raczej nie ma już sensu. Ale z książek mogę spokojnie polecić wszystko, co stoi za mną jako miłośnik historii, bo też czasami dużo na ten temat piszę

Jan Kinal: [00:52:15] O co się nie spytałem, bo to też mnie bardzo poruszyło, bo jednak historia to jest moja pasja. Jak przeczytałem, że miałem do czynienia z Twoimi tłumaczeniami, to zapomniałem o tym wspomnieć. Dobrze, że przypomniałeś. Przetłumaczyłeś ponad 100 produkcji związanych z drugą wojną światową.

Łukasz Gładkowski: [00:52:45] Tak, bo okazało się, że znowu przypadkiem potrzebowali kogoś, kto ogarnie temat drugowojenny. Nie na zasadzie pop, tylko na zasadzie dogłębnej wiedzy, gdzie trzeba było sprawdzić, czy to, co napisano, jest faktycznie ok. Ja robiłem korektę kilku rzeczy o uzbrojeniu wojennym, bo od małego interesowałem się takimi tematami, lubiłem sklejać modele. Jakoś tak to poszło dalej. Przeczytałem coś i stwierdziłem: „Kurcze, to jest lepiej napisane niż było, więc może bym to przetłumaczył do końca.” I tak już poszło, a później miałem coraz więcej zleceń o Adolfie Hitlerze. Autentycznie sprawdzałem ostatnio w rozpisce z ZAiKS-u – mam chyba około 50 programów z Adolfem Hitlerem.

Jestem specjalistą w Polsce od znanego austriackiego malarza i „Mody na sukces,” czyli mam bardzo szerokie horyzonty.

Owszem, dywersyfikacja to bardzo ważne w tej branży. To jest moja osobista trauma, ponieważ uświadomiło mi to, jak bardzo ten temat jest wyeksploatowany. Adolf Hitler jest już tak przetworzony, że Moda na sukces codziennie mnie zaskakuje, natomiast Adolf już mnie nie zaskoczy. Pewnie dlatego, że nie żyje.

To temat tak przemielony, że czasami dostaję trzy programy pod rząd o Adolfie, które różnią się tylko tym, że gadające głowy są w innych miejscach porozstawiane, ale dalej mówią o tym samym. Temat drugiej wojny światowej poszedł bardzo w kategorię pop, bez głębszej analizy dlaczego, po co i gdzie. Teraz mamy do czynienia z produkcjami, które traktują nazistów jak seryjnych morderców na Netfliksie. Nie jest to najzdrowsze traktowanie tego tematu, co mnie trochę boli jako człowieka, który wie, o której Adolf Hitler wstawał 4 sierpnia 1943 roku. Bardzo mnie to boli. Jest to trochę bolesne, to pójście w pop. Wiem, że to bardziej interesuje ludzi, ale w pewnych kwestiach nie możemy do tego tak podchodzić, bo to są bardzo poważne kwestie.

Łukasz Gładkowski: [00:54:38] Tak to jedno, ale polecam ogarniać ludzi w temacie. Jaką książkę byś polecił? Mam to tutaj, gdzieś tutaj. Poczekaj, bo się nie łapie w kamerze. Tutaj jest na przykład Antony Beevor, gdzieś tutaj się walają „Berlin”, „Ardeny” i tak dalej. Jeśli chodzi o tematy historyczne, to uwielbiam je. Absolutnie. Diuna jest też tutaj gdzieś. Ale Diuny nie muszę polecać, bo wszyscy wiemy, czym jest Diuna. Poleciłbym wszystkim czytającym przed wyborami. Tak, oczywiście. Wszyscy wiemy, czym jest Diuna, a każda matka z dzieckiem. Nawet moja teściowa się zainteresowała po filmie. A moja teściowa zazwyczaj czytała raczej opowieści przygodowe z PRL-u, bo to są jej czasy młodości i to ją cieszy. A Diuna jej się bardzo podobała, więc przeszła test teściowej, więc polecam.

Co jeszcze z moich ulubionych książek? Mogę spokojnie polecić „World War Z” Maxa Brooksa. O filmie nie rozmawiamy, natomiast to jest autentycznie książka, do której często wracam. To jest reportaż o wojnie z zombie. Właściwie to, jak większość poważnych dzieł o zombie, które nie polegają tylko na odcinaniu głów i zjadaniu mózgów. To jest raczej analiza socjologiczna społeczeństwa, w którym żyjemy, a raczej społeczeństwa, które żyło w 2004 czy 2005 roku, kiedy Max to pisał.

Łukasz Gładkowski: [00:55:53] W formie reportażu, bardzo fajna analiza socjologiczna, głównie Stanów, ale jak ktoś interesuje się ogólnie popkulturą, to mu się to bardzo spodoba. Każdy czyta, co lubi, ja jestem bardziej w stronę literatury historycznej, czyli jestem tym typowym nerdem sprzed 20 lat. Starym RPG-owcem też jestem, więc wiadomo, że moja literatura jest ograniczona w pewnym stopniu do totalnych głupot, które akceptuję.

Co jeszcze mogę Wam polecić? Z nowych gier, na przykład ostatnio fajną rzecz tłumaczyłem, która nie dostała dużo rozgłosu. „The Caretaker,” zainteresujcie się tą gierką. To fajna przygodówka francuska o dziewczynie, która ma problemy psychiczne i z nimi walczy. Większość tej gierki dzieje się w jej głowie. Fajna rzecz po polsku, bardzo dobrze przetłumaczona przeze mnie oczywiście, co docenili niektórzy youtuberzy.

Była taka kwestia, czy ludzie doceniają w ogóle tłumaczenia. O polonizacji mówi się teraz rzadko, ponieważ te polonizacje są bardziej powszechne. Kiedyś były głośne, bo wcześniej ich nie było. Teraz są, więc rzadko się je docenia. A jeśli już się mówi o tłumaczeniach, to w kontekście błędów. Natomiast paru niszowych youtuberów, którzy zajmują się horrorami czy przygodówkami, doceniło „The Caretaker.”

Łukasz Gładkowski: [00:57:09] Cytuję, nie pamiętam który youtuber, więc przepraszam od razu, ale cytuję. Obejrzałem sobie z czystej ciekawości, czy coś powiedzą o moim tłumaczeniu. I wpadła tam kwestia tłumaczenia jakiegoś kremu na zmarszczki, który został przerobiony na rozmiar. Pamiętam, jak o ile dobrze, to było. I wtedy ten youtuber powiedział: „Aha, widać, że tego nie robi AI.” Więc czasami najlepsza odznaka to jest docenienie.

Dziękuję Jasiowi, bo Jasiu robił tutaj redakcję. Kolega, który teraz w Techlandzie siedzi i poprawiał po mnie, więc to także jego zasługa. Nie mogę sobie przypisywać wszystkich zasług. Jestem człowiekiem skromnym, nie zawsze, ale jestem. Więc tak, „The Caretaker” sobie sprawdźcie. Bardzo fajna przygodówka dla ludzi, którzy interesują się popkulturą francuską i podejściem do chorób psychicznych w interaktywny sposób. To jest bardzo fajna rzecz i mogę spokojnie polecić.

A tak to grajcie sobie, co chcecie, i bawcie się dobrze. 

Jan Kinal: [00:58:09] Ja na pewno sprawdzę tę książkę, bo lubię takie klimaty. Dobra, żeby już nie zajmować Ci więcej czasu, bo przekroczyliśmy godzinę, bardzo Ci dziękuję, że znalazłeś chwilę na tę rozmowę. Was zapraszam do komentowania i subskrybowania. Już niedługo wracamy z kolejnymi rozmowami. Jeszcze raz polecam Wam śledzić Łukasza w social mediach – linki znajdziecie pod tym filmem. Dzięki bardzo!

Łukasz Gładkowski: [00:58:19] Ja również dziękuję. Super było. Dzięki!

Podziel się swoją opinią
Redakcja
Redakcja
Artykuły: 11

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

8 + szesnaście =